Diabeł za skórą | Dorota Salus

DIABEŁ ZA SKÓRĄ

Według badań CBOS (2017r.) ośmiu na stu dorosłych Polaków ma przynajmniej jeden tatuaż. Bohaterki poniższego artykułu mają ich znacznie więcej.
– Z mojego pierwszego razu pamiętam dwa odczucia – pełnię szczęścia i straszny ból – mówi Oriana, podciąga bluzkę i prezentuje diabła. – Zrobiłam go z przekory. Chyba każdy z nas ma diabła za skórą.
Ania na nadgarstku ma znak: RH+, na obojczyku lwicę, na ramieniu trudny do zidentyfikowania kształt. – No niech pani spojrzy, miało przypominać rajskiego ptaka, a wyszło fatalnie. Ta czapla wygląda jak baobab…
Kamila pokazuje feniksa i wyjaśnia, że dała mu dwa zadania: zdać egzamin i rozwieść się z mężem. Ale wyszło inaczej.

 


Diabeł za skórą

 

Oriana z sekcji pierogów w restauracji Mariaszek na plecach ma diabła. – Jest tam już od 8 lat – mówi właścicielka demona i wygodnie sadowi się w fotelu. – Zaczęło się od mojego taty, który często wyjeżdżał. Był marynarzem. Najpierw pływał na kutrach, a później przerzucili go do żeglugi dalekomorskiej. Urugwaj, Paragwaj, Kanada i wszystkie te odległe kraje. Nie było go po osiem miesięcy, a ja bardzo tęskniłam. Kiedy wracał do domu i mieszkał z nami przez pół roku, to było jak niekończący się dzień dziecka. Był dla mnie Bogiem. Na piersiach miał kota, na jednym z nadgarstków mewę, a na drugim kotwicę. Nie wyglądało to najlepiej, bo zrobił je za dzieciaka. Ale skoro mój tata miał tatuaże, to i ja chciałam. To chyba oczywiste.

– Moim marzeniem było wytatuować się razem z tatą – w tym samym czasie, w tym samym studiu i najlepiej to samo! Ale się nie zgadzał. Bo zdrowie najważniejsze, bo mogę się czymś zarazić. W międzyczasie mama miała udar. I temat tatuażu zszedł na dalszy plan. Ale nie odpuszczałam. Pewnego dnia koleżanka powiedziała mi o Olku, początkującym tatuatorze. Od razu do niego zadzwoniłam. Olek pokazał mi wzory. Wśród nich był właśnie on – Oriana podciąga bluzkę i prezentuje diabła. – Zrobiłam go z przekory. Chyba każdy z nas ma diabła za skórą, no nie?!

– Z mojego pierwszego razu pamiętam dwa odczucia – pełnię szczęścia i straszny ból. Siedząc na fotelu w studio przeklinałam samą siebie. I jeszcze za to płacę – wyrzucałam sobie w duchu! Mimo to dwa miesiące później byłam u Olka po raz drugi. Wie pani, z tatuażem to chyba jak z porodem, o bólu się zapomina. Dodałam diabłowi kompana – upadłego anioła. Spodobała mi się symbolika tego wzoru. Bo to był silny anioł, który się nie bał sprzeciwić. Bolało jak cholera, ale cieszyłam się. Miałam już dwa tatuaże .

– A później nadszedł najtrudniejszy czas w moim życiu – choroba taty. Obserwowałam ją jak widz, który nie ma na nic wpływu. Najpierw bezsilność. Doktor powiedział, że przy odrobinie szczęścia tata pożyje trzy miesiące. Wielki szok i bunt. Później się wściekłam. Na boga. Na tego cholernego raka. Na cały świat. I na innych zdrowych. Negocjowałam ze wszystkimi świętymi – Jezusem, Buddą, aniołami. I nic. Więc przestałam wierzyć. Cały czas się też bałam. O mamę, tatę i siebie. Tak się zrodził pomysł na kolejny tatuaż. Pomyślałam, że chcę rodziców mieć zawsze blisko siebie. Wybrałam ich ślubne zdjęcie, byli tacy piękni. I wytatuowałam ich sobie na plecach. Pod upadłym aniołem.

– Później pojawiła się ryba koi. O tu na biodrze. Symbolizuje walkę, przemianę i zwycięstwo. Chciałam zakląć los. Tatuowałam się, kiedy tata chodził na chemioterapię. W mieszkaniu było pusto i smutno, więc znalazłam sobie nowy dom – studio. Przyjścia tam stały się rytuałem, terapią, która pomagała mi przeżyć. Kilka miesięcy później tata umarł. Byłam przy nim w szpitalu, kiedy to się stało.

– W ten sam dzień zadzwoniłam do studia i umówiłam się na kolejny dzień. To była najbardziej bezbolesna sesja. Nie czułam nic, a na moim lewym boku do życia budził się chiński śnieżny lew. Powstawał osiem miesięcy. Potem wytatuowałam rękę. Na znak żałoby. Nie miałam pomysłu, co ma tam być, ale w studiu czułam się lepiej. Mogłam nie myśleć. I tak do mojej kolekcji dołączyło hinduskie bóstwo Ganesha, symbol nieskończoności, ochronny znak z wyspy Borneo, kwiat lotosu i cytat z Pisma Świętego o umieraniu. Znalazłam go w notesiku taty. Mam go tutaj, przy lewej piersi. Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś, że całe to tatuowanie to grzech. Bo niszczę i kaleczę ciało, które dał mi bóg. Ale dla mnie to ja je raczej koloruję i upiększam.

Trzy dyplomy w szufladzie

Następna wchodzi Gosia. Nie siada na fotelu tylko patrzy na wzory. A z nią kolorowy feniks. – Płakałam, kiedy mi go robili. Najbardziej jak wjeżdżali na kość ramienną. O tu. Najpierw nie mogłam się długo zdecydować. Dwa razy byłam zapisana do studia, ale się rozmyśliłam. Dopiero za trzecim podejściem odważyłam się przyjść. To było wtedy, kiedy mąż mnie zdradził. Wymyśliłam sobie feniksa, bo miał mi przynieść nowe życie, odrodzić z popiołów. Dałam mu dwa konkretne zadania: pomóc mi zdać egzamin na tłumacza przysięgłego i rozwieść się z mężem. Myśli pani, że feniks pomógł? A skąd! Wyszło inaczej.

-Wcześniej byłam przykładową żoną. Rano wstawałam i robiłam mężowi kanapki. Prasowałam i składałam majtki w kant. A potem z jednej pracy szłam do drugiej. Wieczorami rączka w rączkę siedzieliśmy przed telewizorem. Niby zgodni, ale skłóceni. Bo ja byłam zaborcza, a on uparty. Kiedy chciał wyjść z kolegami, nie pozwalałam. Skoro ja nie wychodzę, to niech i on siedzi w domu.

– Później na świat przyszły dzieci i zaczęło się naprawdę psuć. Coraz częściej miałam wrażenie, że mąż mnie nie słucha, nie rozmawia ze mną. Więc otworzyłam się bardziej na ludzi. W szkole, odbierając dzieci, poznałam inne matki. Spotykałyśmy się na kawie. Mężowi też odpuściłam – niech sobie wyjdzie od czasu do czasu. I wtedy okazało się, że ma romans. Przyłapał ich mąż tamtej kobiety. Nie mogłam pojąć, jak ten mój to zrobił. On, taki ciapa. W szufladzie mam trzy dyplomy studiów wyższych, a ten mnie z ekspedientką zdradza. Czułam się strasznie. Jakby zmarł mi ktoś bliski.

– Miałam ogromną potrzebę zrobienia czegoś innego, tylko dla siebie. Chciałam czuć się ważna i wyjątkowa. I wytatuowałam feniksa. Zaczęłam też przygotowania do egzaminu na tłumacza przysięgłego. Zdawałam cztery razy. Bez skutku, choć w jednym przypadku jestem pewna, że się pomylili w punktacji. Zapisałam się również do klubu rowerowego. Z tych zajęć wychodziłam zmęczona fizycznie, ale z pustą głową. Wszystkie smutki mi wietrzały. Myśl o rozwodzie chwilowo też. Bo mąż się bardzo starał zmyć swoją winę. Ale wtedy dla mnie liczyłam się tylko ja i nowi znajomi z klubu. W tym Kuba, który był o dziesięć lat młodszy. Spotykaliśmy się po zajęciach, potem szliśmy na spacer i jego autem jechaliśmy do domu. Po trzech miesiącach nakrył nas mój mąż. Przeczytał maile w komputerze. Nie chciałam się tłumaczyć, bo niczego nie żałowałam. Do dziś nie żałuję. Feniksa też nie.

On z Chin, ona z Japonii

Ostatnia na fotel siada Ania. Obecnie bezrobotna, niegdyś pracownica zakładu fryzjerskiego „Lawendowy Salonik”. Na nadgarstku ma znak: RH+, na obojczyku lwicę, na ramieniu trudny do zidentyfikowania kształt. – Pierwsza była lwica, mój znak zodiaku. Zrobiłam ją piętnaście lat temu, kiedy tatuowanie kojarzyło się bardziej z więzieniem niż z trendem. Wzór miał być mały, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Raz się żyje! Przez pierwsze dni nie mogłam się napatrzyć na tę moją lwicę. Celowo zakładałam bluzki na ramiączka i dumnie prostowałam plecy. A co! Niech się gapią! No chyba, że szłam do mamy. Wtedy lwica lądowała pod dwiema grubymi koszulami. Bo mama, gdy ją zobaczyła, dostała niemal zawału. „Dziecko, coś ty zrobiła? Przecież tatuują się tylko kryminaliści!”.

– Następna była czapla. Ptaki zawsze kojarzyły mi się z wolnością, szczęściem, a ja właśnie ledwo uszłam z życiem z wypadku. To była czołówka w Brzezinach pod Łodzią. Wyskoczyły wszystkie poduszki powietrzne w aucie. Samochód cały skasowany. Ja na szczęście miałam tylko drobny uraz szyi. Więc wytatuowałam czaplę. Później kolega namówił mnie, żeby wypełnić ją kolorem i lekko zmienić kształt. Miała przypominać rajskiego ptaka, ale wyszło fatalnie. Nie wiadomo co to jest. No niech pani spojrzy, przecież ta czapla wygląda jak baobab.

– Najbardziej dumna jestem z gejszy – Ania odsłania udo i pokazuje skośnooką dziewczynę z mieczem. – To był mój prezent dla siebie samej na czterdziestkę! Miałam jedynie towarzyszyć koleżance, bo po latach zdecydowała się na pierwszy w życiu tatuaż. I wtedy zobaczyłam tę gejszę. Od razu mnie zachwyciła i wiedziałam, że muszę ją mieć. Gejsza ma przypominać o moich korzeniach. I o historii, która zdarzyła się w mojej rodzinie wiele lat temu.

– Na nazwisko mam Ju. Jak mój dziadek z Chin. Ponoć u nich Ju, to jak nasz Kowalski. Dziadek był kupcem z okolic Szanghaju. Ze swoim małym kramem podróżował po Azji. W 1934 trafił do Europy. Najpierw do Niemiec, a później do Polski. Któregoś dnia w Częstochowie na rynku wypatrzył moją babcię Teklę. Zakochali się w sobie i mieli dziecko. Niestety wybuchła wojna i sowieci wzięli dziadka do łagru. Wkrótce potem do miasta przyszła wiadomość, że Ju umarł.

– Więc babcia wyszła za wdowca z siedmiorgiem dzieci. Chyba bardziej z rozsądku niż z miłości. Aż tu któregoś dnia do jej drzwi puka … mój chiński dziadek. Okazało się, że przeżył, że list wysłano przez pomyłkę. I Tekla nie wiedziała, co zrobić. Nic dziwnego. Rozumie pani, miłość jej życia wraca, a ona z innym siedzi. Ale wybrała wdowca. Po tym wszystkim jednak nie mogła dojść do siebie i umarła na jadłowstręt. Co z dziadkiem? Wyjechał do Niemiec i związał się z inną Polką.

– Tak naprawdę to wiem, że motyw gejszy nijak się ma do historii dziadka. No bo on z Chin, ona z Japonii. Ale spodobał mi się wzór, a później przypomniała ta historia.

Polska Szkoła Reportażu

Fot. Unsplash