Pensjonat | Dorota Salus

PENSJONAT MARZEŃ

Krystyna Batruch ze Smołdzina stworzyła klimatyczny rodzinny pensjonat nieopodal bałtyckich plaż.

Mieszkałam w Niemczech ponad 30 lat. Mąż był lekarzem, ja prowadziłam galerię i sprzedawałam obrazy krakowskich artystów. Było mi tam wygodnie, ale ciągnęło w rodzinne strony. Co roku z dziećmi przyjeżdżałam na swoją ulubioną czołpińską plażę. Dziką, bezludną, z wydmami i piaskiem tak miękkim i puszystym jak piasek Sahary.

Niestety po 10 latach musiałam zamknąć galerię. Równolegle z kryzysem zawodowym, pojawił się małżeński. Po rozwodzie trudno było mi dojść do siebie – miałam 50 lat, byłam bez pracy i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale jednego byłam pewna – potrzebowałam niezależności i kontaktu z ludźmi. Marzyło mi się prowadzenie pensjonatu. I wtedy pojawiła się myśl, żeby wrócić do Polski.

W wyobraźni widziałam już ten mój dom gościnny w lesie nieopodal morza, z rodzinną atmosferą, wielkim kuchennym stołem. Żeby zebrać myśli pojechałam tam, gdzie czułam się najlepiej: na dzikie plaże. Spacerując po pobliskim lesie, spotkałam człowieka. – Szuka pani działki? – spytał. – Mam jedną na sprzedaż w bardzo dobrej cenie – zachęcał. Działka była cudowna – na wzniesieniu, wśród dziewiczej przyrody, jak z bajki. Dokładnie taka, o jakiej marzyłam! Uznałam to za znak, zrządzenie losu. Nie zastanawiałam się nawet przez chwilę! Tu zbuduję swój dom – pomyślałam.

Budowałam się bez kredytu, z pieniędzy, które zostały mi po rozwodzie. Nawet nie miałam czasu na roztkliwianie się nad sobą. Wszystko toczyło się szybko. Gdy zobaczyłam dom w stanie surowym, jego dużą więźbę dachową, wpadłam w panikę. Nie dam rady – pomyślałam. -Skąd wezmę pieniądze na wykończenie? Oszczędności się skończyły, a ja jak najszybciej musiałam zacząć zarabiać. Za resztkę pieniędzy zaaranżowałam kuchnię, żeby móc w niej mieszkać. Udało mi się też zrobić pierwszy pokój gościnny. To on zarabiał na moje skromne potrzeby i wykończenie kolejnych pokoi. Dziś mam ich w sumie 6. Budowa trwała 6 lat. Dzięki Bogu trafiłam na bardzo serdecznych ludzi, którzy mi pomogli. Handlarz antyków dał mi meble. „Po sezonie pani zapłaci” – zaproponował wspaniałomyślnie. Dach pomogli znaleźć znajomi, jest ze stuletniej, ręcznie robionej karpiówki z rozebranej stodoły, okna – z ruiny pałacu, a lampy z kolejowego dworca.

Każdy dzień w moim pensjonacie zaczynamy śniadaniem, które przygotowuję sama. Warzywa są z mojej szklarni, swojskie wędliny i sery od okolicznych gospodarzy. Wszyscy goście, mimo że się nie znają, siadają razem przy wielkim kuchennym stole – tak jak sobie wymarzyłam! Zajadają jajka, chrupiący chleb, domowe konfitury. Poranne rozmowy przeciągają się do 11, a potem towarzystwo wybiera się na plażę, do lasu albo po prostu wyleguje się na leżakach. Ja tymczasem sprzątam pokoje. Pomaga mi znajoma pani. Wieczory spędzamy zawsze na tarasie.
Po sezonie czuję się zmęczona, ale szczęśliwa. Odwiedzam wnuki, urządzam święta dla rodziny. A potem zaraz robi się cieplej i znów trzeba się brać do pracy. Ale nie narzekam, podoba mi się życie na wsi i mój biznes. Tu czas płynie inaczej, wolniej. Na wszelkie smutki nadal najlepszy jest spacer na dziką plażę z sosnowym lasem, szum morza i rozmowa przy kuchennym stole. Nie mogłam wymyślić tego lepiej!

Fot. Unsplash